
Polowanie na perkozy - relacja z fototratwy
Każdy fotograf przyrody ma swoje bardziej lub mniej ulubione obiekty do fotografowania. Jedni zakochują się w mglistych, jesiennych porankach, a inni z niecierpliwością oczekują wiosennych migracji ptaków. Moim obiektem fotograficznego ?pożądania? stały się perkozy dwuczube - ptaki pospolite, wręcz zwyczajne, a jednocześnie dostojne i urocze w swym majestatycznym, godowym tańcu.
Miłość, czy nienawiść?
Pamiętam jak dziś, jakiemu zachwytowi uległem, gdy pierwszy raz zobaczyłem te ptaki podczas wiosennych toków. Można powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale niestety na jej odwzajemnienie musiałem długo czekać. To była bardzo trudna próba cierpliwości, której niejednokrotnie chciałem ulec, dając upust swojej frustracji w ten najmniej wyrafinowany sposób... Próbowałem różnych sztuczek, ale zawsze pozostawał niedosyt z tego, co udało mi się sfotografować. Powodów do niezadowolenia były setki, jeśli nie tysiące. Bo za daleko.., bo nieostre..., bo poruszone?, bo prześwietlone..., bo nie to tło... Jednak rzeczą, która dręczyła mnie najbardziej, była perspektywa. Próbowałem siadać, klęczeć, leżeć, to na lądzie, to na pomoście i nic? Właśnie wtedy postanowiłem bardziej zintegrować się z przyrodą. I tak oto uzbrojony jedynie w tani statyw, spodniobuty wędkarskie i siatkę maskującą zrobiłem ten kolejny krok, jak się miało później okazać, ku ciekawej, choć niejednokrotnie męczącej przygodzie z fotografowaniem perkozów.
Brodząc w zimnej wodzie
Pierwsze wejście do wody było ogromnym wyzwaniem. Nie tylko od strony technicznej, ale także fizycznej i psychicznej. Pojawiło się sporo wątpliwości. Po pierwsze, nie znałem jeziora, do którego chciałem wejść i choć wcześniej przeprowadziłem kilka rozmów, na temat rodzaju dna i głębokości zbiornika, to i tak martwiłem się o własne bezpieczeństwo i o to, że wchodząc coraz głębiej, trafię na uskok i wraz ze sprzętem znajdę się pod wodą. Nie mniej istotną kwestią była temperatura samej wody, która w marcu, kiedy to zaczynałem potyczkę z perkozami, była jeszcze bardzo niska. Tutaj postanowiłem posiłkować się ocieplaczami, grubymi, dresowymi spodniami, rękawiczkami i kominiarką. Ale mimo takiego ?udogodnienia? wytrzymanie w lodowatej wodzie, dłużej niż cztery godziny, graniczyło z cudem. Wątpliwości pojawiły się także przy zabezpieczaniu sprzętu. Ostatecznie obiektyw przymocowałem do złożonego statywu, więc przed wejściem wystarczyło jedynie rozciągnąć jego teleskopowe nóżki i można było fotografować.
Poligon dla aparatu
Warunki jakie panowały podczas wypadów były różne. Od słonecznego, bezchmurnego nieba, po ulewy i szalejące burze. Przy różnej pogodzie, zdjęcia, które udało mi się zrobić miały zupełnie inny klimat. To z pewnością przemawiało na ich korzyść. Kolejne powstające ujęcia, nigdy nie były podobne do poprzednich, a każda fotografia wpisywała się w swój unikalny styl. Taka ilość niepowtarzalnych scen, pozwoliła mi zgromadzić nie tylko sporą ilość dobrego, różnorodnego materiału, ale też była okazją do kompleksowego przetestowania aparatu i jego współpracy z obiektywem. I tak: mgły były doskonałą okazją do sprawdzenia autofokusa, niskie temperatury umożliwiły mi sprawdzenie czasu pracy lustrzanki na jednej baterii, brak wystarczającej ilości światła zmuszał mnie do korzystania z wyższych czułości matrycy, a więc, mogłem przetestować jak w Nikonie sprawdza się funkcja redukcji szumów, a deszcz i wilgotne powietrze z kolei pokazały czy korpus aparatu i obiektyw są szczelne, a hydrofobowe soczewki nie parują. Można więc z czystym sumieniem powiedzieć, że perkozowe jezioro, było istnym poligonem dla sprzętu, z którego korzystałem.
W deszczu też się da!
Wspominając o zmiennej pogodzie i deszczach, nie można pominąć historii kilku wypadów, które rozpoczynały się z dużą ilością światła i bezchmurnym niebem, a kończyły szybką ucieczką, do samochodu, przed strugami deszczu. I chociaż wszystkie te wyjazdy kończyły się niespodziewanie i zdecydowanie przed czasem, to właśnie podczas tej niezbyt przyjaznej aury miałem okazję przekonać się na własnej skórze, a właściwie usłyszeć na własne uszy jaką cudowną i pełną energii muzykę tworzą uderzające o lustro wody drobne krople deszczu. Nigdy wcześniej nie słyszałem nic podobnego, a już na pewno nie spodziewałem się, że deszcz tak pięknie dzwoni! W jednej chwili wokół mnie potrafiła rozbrzmieć cała orkiestra dzwonków i dzwoneczków, rozpieszczając mnie pięknymi, kojącymi dźwiękami. Ale deszczowe dni, spędzone na fotografowaniu perkozów, to nie tylko muzyka prosto z natury, ale także seria ciekawych ujęć i towarzyszących im emocji, które na długo zostaną w mojej głowie. Same kadry, niestety, nie są w stanie opowiedzieć tego wszystkiego, co działo się wokoło. Są to jedynie malutkie wycinki, prezentujące konkretne zdarzenia, obdarte z całej towarzyszącej momentowi wciśnięcia spustu migawki, atmosfery.
Na co komu statyw?
Każdy wyjazd nad perkozowe jezioro, przynosił wiele cennych informacji i uwypuklał błędy jakie popełniałem fotografując. Za każdym, kolejnym razem starałem się je poprawiać, po to, aby moje zdjęcia uczynić przyjemniejszymi dla oka. Jak bumerang powracał temat perspektywy, której lepszej wersji nieustannie szukałem, ale jej odnalezienie nie było już takie proste, jakby mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Sam statyw nie dawał zbyt wielkiego pola manewru, nie wspominając już o tym, że każdy gwałtowniejszy ruch był od razu zauważalny dla perkozów i to nawet wtedy, gdy cały okryłem się siatką maskującą. Mimo, że ptaki były w pewien sposób ?oswojone? z ludzką obecnością, to dało się wyczuć pewną barierę, której nie chciały przekroczyć. Wolały zanurkować i w ten sposób oddalić się ode mnie, niż podpłynąć chociaż metr bliżej. Jasne, zdarzało się, że jakiś ptak wynurzył się tuż przy mnie, ale jak szybko się pojawił, tak szybko znikał dając kolejnego nura. I wtedy zrodził się pomysł zbudowania fototratwy - platformy umożliwiającej bezpieczne ulokowanie aparatu blisko lustra wody. Po wielu godzinach analiz różnych konstrukcji znalezionych w internecie i opracowaniu swojego projektu, powstała! Prawdziwy krążownik wśród tratw fotograficznych. Przystosowana do uniesienia na wodzie, nie tylko siatki maskującej i sprzętu, ale także mnie i mojego kilku kilogramowego wyposażenia. Z perspektywy czasu, muszę przyznać, że zbudowanie tego typu konstrukcji było strzałem w dziesiątkę. Mogłem stać w jednym miejscu, a w razie potrzeby swobodnie podpłynąć bliżej ptaków, czy zmienić swoją pozycję. No i przede wszystkim, po długim boju, perspektywa była taka jak trzeba.
Nie taki wędkarz straszny jak go malują
Żeby nie było zbyt kolorowo, należy wspomnieć o kilku mniej przyjemnych sytuacjach, które miały miejsce przez te dwa, minione już, sezony. Szczególnie początki były trudne, zalany telefon i dokumenty stawały się chlebem powszednim, a i innych, niemiłych wydarzeń nie brakowało. Pierwszym zdarzeniem, do którego do dziś mam mieszane odczucia, to spotkanie z dosyć nieuprzejmym wędkarzem, któremu przeszkadzała moja obecność w wodzie, do tego stopnia, że swoją roszczeniową postawą i pogróżkami zmusił mnie do zmiany miejsca fotografowania i to aż dwa razy. Pierwszy raz wyszedł mi na korzyść, bo dzięki niemu znalazłem nowe, lepsze miejsce do fotografowania. Za drugim razem cały mój wyjazd został zmarnowany, bo wspomniany wędkarz postanowił łowić przy mojej przycumowanej w trzcinach fototratwie. Z samą tratwą fotograficzną problemy miałem już wcześniej. Gdy pierwszy raz zawiozłem ją na miejsce, ktoś rozkradł, zrobiony z plastikowego węża, stelaż do siatki maskujące. No cóż, zdarza się chociaż pewien niesmak pozostał. Nie mniej takie sytuacje, tylko dodawały mi energii. by powrócić do perkozów i jeszcze bardziej przyłożyć się do ich fotografowania.
Po pierwsze nie tracić nadziei
Na pierwszy rzut oka fotografowanie perkozów nie jest sztuką trudną. Ptaki te często przyzwyczajają się do obecności ludzi do tego stopnia, że nawet z brzegu, pomostu, czy łódki można zrobić im przyzwoite zdjęcia. Jednak moja, trwająca dwa sezony przygoda z perkozami nie raz, i nie dwa pokazała, że upór, cierpliwość i pomysłowość są konieczne, aby mimo wielu niepowodzeń, nie poddać się i wyjść zwycięsko z tego nierównego pojedynku między nami, jako fotografami, a naturą, która swoimi kaprysami potrafiła zniweczyć nawet najlepiej zaplanowane wypady. Pozostaje jedynie nie tracić nadziei i kolejny raz ruszyć na, miejmy nadzieję, udany podbój jeziora!